Zdrowe odżywianie, diety odchudzające, nadwrażliwości pokarmowe, weganizm, biesiady – Czy jedzenie nami manipuluje?

breakfast-690128_1920

Jedzenie jest bardzo zakorzenione w naszej kulturze, bo co chwila kalendarz wskazuje jakieś święto, podczas którego jedzenie zdaje się grać pierwsze skrzypce. Boże Narodzenie i Wielkanoc a wraz z nimi tradycyjne potrawy, Tłusty Czwartek i Ostatki, gdzie królują kuszące pączki i faworki,  majówkowe grille, romantyczne kolacje w Walentynki, szampańska impreza sylwestrowa z dużą ilością alkoholu, imieniny babci, urodziny przyjaciółki, wesela, chrzciny, komunie…  Smakoszom to zapewne nie przeszkadza, ani tym, którzy słyną z przygotowywania nieziemskich potraw i rozpływających się w ustach ciast. Problematyczne staje się to jednak dla osób, które z różnych powodów przechodzą na diety czy to odchudzające czy eliminacyjne.

Wiele razy postanawiałam sobie, że będę się zdrowo odżywiać. Ale co to znaczy zdrowe odżywianie? Więcej warzyw, owoców, wypijanej wody, produktów z mąki pełnoziarnistej, kasz, tłuszczów roślinnych z pierwszego tłoczenia, mniej mięsa i nabiału, kategoryczne wykluczenie cukru prostego w postaci słodyczy i sacharozy, napojów gazowanych i alkoholowych, konserwantów i barwników, żywności typu fast-food. Wizja szlachetna, jednak w jaki sposób tego dokonać? Nie jest łatwo przekazać mamie, że nie jesteś w stanie jeść tyle mięsa ile serwuje pozostałym członkom rodziny. Kiedy byłam młodsza i mieszkałam z rodzicami, niemal codziennie na obiad było mięso w różnej postaci. Kiedy kończył się repertuar kotletów mielonych, schabowych, mięsa podduszonego, sosów mięsnych, skwarek do klusek, pieczonego kurczaka, zaczynał się od nowa. Jako nastolatka nie potrzebowałam takich dużych ilości mięsa, co mężczyźni pracujący fizycznie w mojej rodzinie, przez co na obiad jadłam głównie ziemniaki bez okrasy z ogórkami ze słoika. Mama uważała moje żywienie trochę jako fanaberię, ale ja niewiele wtedy wiedząc o żywieniu, stwierdziłam, że to lepsze niż kolejny kotlet. Kiedy się od rodziców wyprowadziłam zaczęłam bardziej zwracać uwagę na to co jem. Stopniowo wprowadzałam do swojej kuchni coraz więcej warzyw, owoców, przypraw, ziół, pestek, kasz. Oczywiście razem z rozszerzeniem diety przyszło miejsce na fast-foody, słodycze i inne cywilizacyjne osiągnięcia kultury Zachodu. Z czasem dotarło do mnie, że zamiast jeść powinniśmy się odżywiać. Szukałam coraz większej ilości informacji o zdrowym, świadomym żywieniu. Lecz im bardziej się zagłębiałam tym więcej sprzecznych informacji uzyskiwałam. Mleko szkodzi czy nie szkodzi? Masło można jeść, czy wzmaga zły cholesterol? A jajka? Czy dieta wegetariańska jest zdrowa? Czy mięso powoduje raka? A czy weganie mają niedobory pokarmowe? Tych informacji w Internecie jest zbyt dużo. Szacuje się że z roku na rok wiedza i „wiedza” w nim zawarta podwaja się, przez co nie jesteśmy w stanie dojść do źródła, bo każdy artykuł wydaje się być równie prawdziwy. Ja w pewnym momencie zgłupiałam. I choć wiele moich znajomych i osób z rodziny postrzega nas jako osoby odżywiające się zdrowo, to myślę, że nie do końca tak jest, bo słowo „zdrowo” straciło już swój pierwotny sens. Już nie wiemy co jest zdrowe a co nie. Ostatnio będąc w odwiedzinach u teściów, mama mojego męża podzieliła się informacją, którą wyczytała w jakiejś gazecie o tym, których produktów nie można odgrzewać, kiedy się je raz już ugotuje. Były tam m.in. ziemniaki. Na co ja włączając stronę internetową dietetyczki, którą obserwuję odczytałam jej i mojemu mężowi o tym, że gotując ziemniaki i inne produkty zawierające skrobię, a następnie chłodząc je otrzymujemy tzw. skrobię oporną, czyli można powiedzieć taki rodzaj błonnika, który dlatego nosi nazwę oporna bo jest niestawialna i może pozytywnie wpływać na florę bakteryjną jelit, co ważniejsze, po podgrzaniu nie powraca do swojego pierwotnego stanu, a więc autorka przewiduje, że ziemniaki można odgrzewać, a nawet trzeba. No i kto ma rację? Takich sprzeczności jest mnóstwo. Ale mój blog nie jest o żywieniu lecz psychologii, więc do niej powróćmy. Chcę Was uwrażliwić na to, że nie ma jednego właściwego sposobu żywienia, nie ma jednego właściwego sposobu przeżycia naszego życia. To od nas zależy jakie informacje uznamy za słuszne, a jakie obalimy. Nie możemy też się złościć na to, że ktoś sięgnął po jakieś inne informacje. Wszystko powinniśmy odnosić do własnego rozumu, doświadczeń, co nie oznacza jednak, że poprzestaniemy na objadaniu się samymi słodkimi i tłustymi potrawami popijając to co wieczór alkoholem. Jak we wszystkim, moim zdaniem trzeba zachować umiar. Tak w uleganiu rozpustom, tak w pogoni za oświeceniem żywieniowym. Ja sama mam wiele dylematów i im więcej czytam tym mam wrażenie staję się głupsza, a nie mądrzejsza. Ciągłe powstrzymywanie się przed zjedzeniem czegoś, np. ciasta, jest bardzo męczące, zużywa naszą energię tak bardzo, że może nam jej brakować na inne sfery. Tak przynajmniej twierdzi teoria siły woli. Jeśli wydamy ją na samokontrolę w spożywaniu pokarmów, będziemy mieli jej mniej do wykonywania ćwiczeń, nauki, pracy i wielu innych równie ważnych czynności. Coś w tym jest, bo gdy ciągle skupiam się na tym czego mi jeść nie wolno z różnych ideologicznych czy zdrowotnych powodów, czuję że mojej energii życiowej jest mniej. Ale to moje subiektywne odczucie nie poparte żadnymi naukowymi dowodami. Chcę Wam przekazać, że jeśli czujecie się w tym świecie zagubieni, to nie jesteście sami. I to dobrze o Was świadczy, bo jesteście ludźmi ciągle poszukującymi wiedzy i troszczącymi się o siebie. Oczywiście idealnie byłoby, gdybyśmy mogli nie jeść tych wszystkich zakazanych produktów, jak np. cukier, ale jest to niezwykle trudne, gdy jesteśmy non stop wystawiani na różnego rodzaju pokusy. Kiedy ja rzucam cukier po raz n-ty, ciągle mogę liczyć na mojego męża, że skutecznie będzie testował moją siłę woli kitrając gdzieś po kątach słodycze lub otwierając przy mnie tabliczkę czekolady mówiąc „przecież nie musisz jeść”. Ta… niestety czasem kwestie zdrowego żywienia mogą negatywnie oddziaływać na relacje międzyludzkie, kiedy ktoś usilnie obstaje przy swoim, że por jest niezdrowy bo zawiera dużo rtęci, a wszystkie pomidory są pryskane. Już nie wspomnę o hejcie, który się wylewa na różnych forach internetowych i mediach społecznościowych.

Wraz z rozwojem idei zdrowego żywienia i zwiększonym dostępem do informacji, wykształcił się nowy rodzaj zaburzenia jedzenia – ortoreksja. Jest to przesadna dbałość o spożywanie zdrowych posiłków. Wykształca się głównie u osób ze skłonnościami perfekcjonistycznymi. Jest to duże niebezpieczeństwo w naszych czasach. Rozumiem, że trzeba być świadomym konsumentem, czytać etykiety, kontrolować to co wkładamy do sklepowego koszyka, ale nie możemy w ten sposób doprowadzać się do ruiny psychicznej i fizycznej. Ja się staram nie dać zwariować, ale jako perfekcjonistka muszę bardzo uważać, bo często zdarza mi się mieć ogromne wyrzuty sumienia, kiedy zjem coś co niekoniecznie ma u mnie etykietkę zdrowej żywności i gdy ulegnę pokusie zjedzenia ciastka, kiedy ktoś mnie nim częstuje. Tłumaczę sobie, że nie jest to śmiertelne przewinienie i że naprawdę od święta można sobie pozwolić na małą rozpustę, zwłaszcza, gdy jemy z innymi osobami, które się napracowały, by dla nas przyrządzić daną potrawę czy wypiek.

O odchudzaniu niczego z autopsji powiedzieć nie mogę, bo jestem raczej typem chudzielca, ale mam w swoim otoczeniu kilka bliskich osób, które zmagają się z nadmiarem tuszy. To co obserwuję, to zrywy, że „od jutra się odchudzam!”, „musze się wziąć za siebie” „idę na dietę”. Bardzo kibicuję tym osobom. Kiedy pytają mnie o zdanie, to nieśmiało staram się im uświadomić, że nie mogą rzucać się na głęboką wodę, jedząc wcześniej byle co. Kiedy przejdą na jedzenie samych warzyw ich organizm może bardzo źle zareagować. Już nie wspomnę o tym, że jak ktoś boryka się z problemami zdrowotnymi, np. cukrzycą, powinien jednak zapytać o poradę lekarza, a nie działać na własną rękę stosując diety, które polecił im ktoś inny, bo może to doprowadzić do bardzo poważnych konsekwencji, jak niedocukrzenie. Kochani moi, na odchudzaniu się nie znam, ale to co podpowiada mi intuicja, to że zmiany trzeba wprowadzać stopniowo. Najpierw jeden posiłek roślinny dziennie, a potem stopniowo coraz więcej warzyw na naszym talerzu. Złych nawyków, które powielaliśmy przez wiele lat nie da się naprawić jednym miesiącem. Ta zasada tyczy się wielu dziedzin naszego życia, a szczególnie zdrowia. Kiedy siedzimy miesiącami, musimy aktywność fizyczną wprowadzać stopniowo, bo zakwasy na drugi dzień po treningu to mniejszy problem, niż to, że możemy sobie coś porządnie naderwać i doprowadzić do kontuzji, która wykluczy nas z życia na kilka tygodni. A niesmak pozostanie. Łatwo jest się w ten sposób zniechęcić. Zmiany to proces. Niestety w dzisiejszym szybkim świecie, chcemy mieć efekty na już. Już schudnąć najlepiej kilka kilogramów, już pozbyć się bólu pleców, już być piękną i zgrabną. Chęć schudnięcia, tak samo chęć uzdrowienia swojej diety musi płynąć z wewnątrz nas i to my musimy podjąć decyzję o wdrożeniu zmian i zobowiązać się do ich przestrzegania. Ja również wprowadzam w swoim życiu wiele zmian. Jedną z nich, oprócz redukcji cukru do minimum, jest nawyk picia wody. Ależ fatalnie mi to czasami idzie… muszę się dobrze pilnować, żeby wypić co najmniej 1,5l płynów w ciągu dnia. Jest to dla mnie poświęcenie. Kiedyś wypijałam tej wody jeszcze mniej, był czas że nawet mniej niż 1l, co już było w mojej ocenie karygodne, ale po prostu nie czułam pragnienia. Tak jak osoby otyłe, mogą czuć ciągły głód i przez to jeść duże objętościowo posiłki, tak ja nie czułam pragnienia, przez co nie piłam odpowiedniej ilości płynów. To wiązało się z ciągłym zmęczeniem, drażliwością, problemami z koncentracją i okropnymi bólami głowy. Ale nie kojarzyłam tego z małą ilością wody. Kiedy już wiedziałam, że takie konsekwencje może mieć odwodnienie, również to nie skłaniało mnie do wypijania większej ilości wody. Miałam do siebie ogromny żal, że nie mogę po prostu się zawziąć i wypijać tej wody tyle ile trzeba i wyrobić taki nawyk. Około roku temu przekułam to w postanowienie, zwiększając stopniowo poprzeczkę zaczynając od 1l. aktualnie próg ustawiony jest na 2l. oczywiście z różnym skutkiem, bo czasem wypijam 1,2 l, a zdarzają się takie dni, że wypiję 2,5l. To w systematyczności i stopniowym zwiększaniu wymagań tkwi sekret. Doskonale rozumiem, że zmiana nawyków nie jest łatwa, zwłaszcza ta dotycząca żywienia, bo pokus naprawdę jest wiele. Dodatkowo, są czynniki które niekoniecznie są zależne od nas, jak nasze biologiczne uwarunkowania. Poczuciem głodu i sytości zarządza nasz mózg, a dokładniej fragmenty podwzgórza (jądro środkowo-brzuszne i część brzuszna). Gdy w tych strukturach dochodzi do pewnych zaburzeń, możemy mieć albo niepohamowany apetyt, sprzyjający rozwojowi otyłości, albo nie mieć go prawie wcale, prowadząc do anoreksji.

Dieta to tak naprawdę styl żywienia, który kształtujemy przez dłuższy czas. Kojarzy nam się teraz raczej ze sposobem odżywiania krótkoterminowym w celu redukcji wagi. Nic dziwnego, kiedy mówimy, że chcemy zmienić dietę, a ktoś nam ironicznie na to „bo Ty masz się z czego odchudzać…”. Nie zawsze chodzi tylko o odchudzanie. Muszę Wam się przyznać, że borykam się z kilkoma zdrowotnymi problemami, między innymi zespołem jelita drażliwego (IBS), niedowagą i trądzikiem. Szukałam wielu informacji jak się tych dolegliwości pozbyć. Odwiedziłam wielu lekarzy, zrobiłam wiele badań i nic w świetle medycyny nie zostało wykryte. Jestem zdrowa, lecz chyba nie do końca tak się czuję. Kto ma IBS ten wie, że nie jest to przypadłość komfortowa, zwłaszcza, że nie jest to kwalifikowane jako choroba, a świadomość otoczenia na temat tego problemu bywa różna. W skrócie „leczenie” polega na tym, że należy wykluczyć z diety to co potęguje dolegliwości bólowe, biegunki, zaparcia, nudności, wzdęcia, kolki jelitowe. Zauważenie tego po czym dostajesz takich rewolucji nie jest łatwe. Mi udało się wyłapać, że nie mogę jeść buraków i pić kawy. Ale czy to oznacza, że w ogóle ich nie jem i nie piję. No niestety nie, z prostej przyczyny – bo je po prostu lubię. Ograniczam je oczywiście, ale nachodzi mnie od czasu do czasu ochota na zupę buraczkową, po której się muszę liczyć z problemami. Ktoś mógłby powiedzieć, że to głupie, bo sama sobie zadaję tym ból, zamiast z godnością przyznać się i wziąć na klatę to, że te produkty po prostu nie są dla mnie. Mogłabym, to zrobić, ale chcę Wam uzmysłowić, że każda rada typu „wyklucz to z diety” rodzi nasz psychiczny sprzeciw. Buntujemy się, szukamy odpowiedzi na pytanie „dlaczego akurat buraki, czy nie mogłabym mieć nadwrażliwości na oliwki, których i tak nie lubię?”. Myśl o tym, że nie możesz pójść z koleżankami do kawiarni i zamówić sobie normalnej kawy jest trochę krzywdząca. Co prawda możesz szukać kawy bezkofeinowej, ale niestety takie wynalazki trochę kosztują pieniędzy i czasu. To są trudne dylematy, ale jeszcze trudniejsze jest to, kiedy szukasz przyczyn swoich dolegliwości i lekarze sugerują ci, że masz pewne tajemnicze nadwrażliwości na pokarmy, może na mleko, które jak nic innego wypełnia wszystkie ulubione tradycyjne dania, może na gluten, który zawarty jest w większości zbóż, bez których nie wyobrażasz sobie życia, może na pomidory, które kochasz, może na truskawki, które są dla Ciebie synonimem lata i smakiem dzieciństwa? Czasami lepiej jest nie wiedzieć, bo prawda boli bardziej. Kiedyś byłam na diecie dr Dąbrowskiej, która polega na jedzeniu samych warzyw z małą ilością skrobi i kilku owoców, które nie mają dużej zawartości cukru. Żadnych białek, tłuszczów czy węglowodanów z innych źródeł, tylko te w śladowej ilości. Wytrwałam razem z mężem 5 dni. Z jednej strony to były trudne dni, bo kompletnie nie wiedziałam jakie potrawy mam z tego przyrządzać, a z drugiej strony czułam się na tej diecie świetnie i o dziwo miałam mnóstwo energii, wstawałam wcześnie rano i byłam nakręcona aż do późnego wieczora. Jednak nie wytrzymałam długo, bo mój organizm zaczął domagać się chleba. To była moja jedyna zachcianka. Bez pieczywa nie wyobrażałam sobie życia. I teraz kiedy ktoś sugeruje mi nietolerancję glutenu to na samą myśl się wzdrygam. Może nie jestem jeszcze na tyle oświecona, może byłoby to do przeżycia, bo jest coraz więcej zamienników, ale jakoś wydaje mi się to zbyt czasochłonne, męczące, wymagające i kosztowne. A przede wszystkim wymaga wielu poświęceń i wyrzeczeń, łącznie z tym, że nie będę mogła jeść tego co uwielbiam a innym tłumaczyć dlaczego, ciągle pilnować składu tego co jem, co może być upierdliwe kiedy zgłodnieję będąc na mieście. Jakoś sobie tego nie wyobrażam. Tą prywatą, chcę Wam pokazać, że każdy z nas stoi przed wieloma wyborami. Każda z decyzji ma zalety i wady, zyski i koszty. U mnie na jednej szali jest dobre samopoczucie, brak bólu, ładny wygląd i pozbycie się kompleksów a z drugiej strony ulubione potrawy, cieszenie się ze spotkań towarzyskich, swoboda w dostępie do żywności, spokój głowy i mniejsza samokontrola, która już teraz narzuca na mnie ogromną presję. Pozostają jeszcze pytania o to, czy rzeczywiście istnieją jakieś nietolerancje i uczulenia pokarmowe? Czy ograniczenie nabiału, do czego namawiają mnie lekarze, rzeczywiście pomoże na moje problemy, szczególnie skórne? Dylematy zawsze z nami pozostaną, nawet gdy zdecydujemy się wybrać jakąś ścieżkę, to nie sprawi, że nie będziemy mieć wątpliwości i na nowo nie będziemy roztrząsać problemu. Oczywiście nie jest tak, że nie zamierzam powziąć kroków zmierzających do ograniczenia spożywania wywołujących dolegliwości produktów, ale zaznaczam, że jest to trudne, gdy otoczenie nie do końca rozumie, że nie jest to nasz wymysł a konieczność. Choć tak naprawdę, każdy z nas powinien móc mieć przestrzeń do tego, by jeść to co chce i jak chce. Rzeczywistość jest jednak inna. Przykro słuchać, kiedy osoby decydujące się np. na rezygnację z mięsa, są bardziej rozumiane i uwzględniane są ich preferencje wśród znajomych czy obcych osób, niż we własnej rodzinie. Ja jestem otwarta na różne prośby i informacje ze strony moich znajomych, którzy informują mnie, że wykluczają z diety jakiś produkt. Jest to dla mnie równie ważna informacja, do której muszę się stosować, jak fakt że jedna moja koleżanka jest uczulona na truskawki, a inna na kokosa. Oczywistym jest, że zapraszając do swojego domu osobę, która jest uczulona na jakiś produkt nie będę jej przekonywać, że wykluczenie tego jest bez sensu, że nabawi się przez to niedoborów, że to jakieś wymysły rozpuszczonego społeczeństwa, a ja która jem wszystko jestem zdrowa. Tak samo nie wchodzę w polemikę z osobami które są na diecie wegetariańskiej czy wegańskiej, bo jeśli ktoś toleruje mój sposób żywienia, to ja nie mam prawa oceniać jego wyborów. Dla mnie to proste. Jednak wciąż niewiele osób to rozumie. Ja sama jeszcze się nie określiłam co jem a czego nie, bo sprawa jest ciągle w toku. Z perspektywy mojej mamy i mamy mojego męża, które odwiedzamy raz w miesiącu, a może rzadziej, moje wybory żywieniowe zmieniają się jak w kalejdoskopie i są raczej niekonsekwentne, bo raz mówię że nie jem nabiału, innym razem mięsa, potem unikam pieczywa, słodyczy i wszystkiego co ma wysoki indeks glikemiczny. Najlepiej podsumowują to słowa mojej mamy, która stwierdza „to ja nie wiem co mam ci już gotować”. Ech, mamo, żebym to ja sama wiedziała. Może prościej byłoby gdybym sobie sama gotowała, przywożąc wcześniej wielkie zakupy. Ale organizacyjnie wcale nie jest to takie łatwe, gdy raz jesteśmy w tym domu a za chwilę jedziemy w odwiedziny do następnych członków rodziny. Może pomocny byłby jadłospis od dietetyka? Problem w takich gotowcach jest taki, że diety tak rozpisane sprawiają, że całe dnie spędzałabym na zakupach i w kuchni, przez co nie miałabym czasu na studia i prowadzenie bloga i inne zainteresowania oraz aktywność fizyczną, którą staram się każdego dnia sumiennie wypełniać. Już nie wspomnę o tym, że dla siebie musiałabym gotować co innego niż dla mojego męża, który boryka się ze zgoła innymi problemami niż ja. Ciągłe informowanie innych o tym czego i dlaczego nie jesz jest bardzo uciążliwe i wystawia na niezrozumienie i krytykę. To ilu osobom musisz odmawiać, sprawia że nie do końca czujesz się z tym dobrze.

Jak napisałam na początku, co jakiś czas przychodzą szczególne dni, kiedy wiemy, że od jedzenia nie uciekniemy, a nawet z utęsknieniem ich wyczekujemy. To czas, który wystawia nas na ogromną próbę, nie tylko tych, którzy mają jakieś dietetyczne ograniczenia, ale także dla tych, którzy jedzą wszystko – dosłownie. Bo jak tu się nie skusić na spróbowanie wszystkiego co jest na stole? Jak nie poczęstować się sernikiem, który wygląda znakomicie? Jeszcze te nawoływania babci, że nic nie jesz, wkładanie jedzenia na siłę na talerz, licytowanie się, która sałatka jest lepsza, reklamowanie przez ciocie swoich wypieków. A kiedy grzecznie odmawiasz, uzasadniając, że nie jesz słodkości i mięsa, współbiesiadnicy patrzą ze zdziwieniem. Co odważniejsi rzucą ironicznym komentarzem „tobie to naprawdę poszkodzi”, „no tak, musisz dbać o linię”. Nie zdając sobie sprawy z tego, że tak naprawdę robi to adresatowi dużą przykrość. Mnie osobiście irytuje to, że ktoś komentuje mój wybór zakładając, że nie jem czegoś żeby nie przytyć. Prawda jest taka, że tylko ja wiem, jak bardzo potem cierpię, gdy zjem coś co powoduje u mnie zaostrzenie objawów IBS lub wysyp bolesnych krost na twarzy, szyi i plecach.

Dlatego apeluję do Was o to, abyście nie oceniali wyborów innych osób, nie komentujcie, nie doradzajcie, nie odradzajcie, nie przekonujcie nikogo o swojej racji, a lepiej zachowajcie ją dla siebie. W przeciwnym razie zniechęcicie daną osobę do siebie. Jej światopoglądu i zdrowia nie zmienicie, ale możecie zmienić relację która jest pomiędzy Wami, na lepsze lub gorsze. Zaakceptujcie to, że ktoś je inaczej, bo ma do tego prawo. Niekoniecznie jest to wymierzone w Was, bo się narobiliście a ktoś kręci nosem, by zrobić Wam przykrość. Jest to na pewno czymś uzasadnione, zazwyczaj kwestiami zdrowotnymi (nietolerancje, zaostrzenie chorób) lub ideologicznymi (np. nie krzywdzeniem zwierząt). Jeśli prowadzicie jakieś lokale gastronomiczne, lub macie znajomych, którzy takie prowadzą, uwrażliwcie ich na potrzeby osób, które nie jedzą wszystkiego. Wystarczy to, że będziecie otwarci na pytania ze strony klientów i z serdecznością i zrozumieniem odpowiecie na pytania o skład. Niestety to wciąż kłopotliwe dopytywać się z czego zrobione jest jakieś danie, szczególnie w długiej kolejce, kiedy obsługa jest niemiła i uważa nasze pytania za bezsensowne. Z kolei jeśli jesteście osobami, które podejmują się jakichś wyrzeczeń, trzymam za Was kciuki i życzę odwagi, by w pewien sposób zawalczyć o siebie. Mnie takiej odwagi i ostatecznej decyzji jeszcze brakuje, choć jestem najbliżej wykluczenia cukru. Trzymajcie kciuki również za mnie 😉

Wracając do tytułowego pytania, czy jedzenie nami manipuluje, odpowiem: to zależy. Moim zdaniem, jeśli przykładamy do żywienia zbyt dużą wagę (nie będąc dietetykami), co zaburza nasze funkcjonowanie, to może świadczyć o rozwijającej się ortoreksji, czy zaburzeniu obsesyjno-kompulsywnym. Gdy ciągle przeszukujemy Internet w poszukiwaniu informacji, a nadal czujemy się jak głupcy, to może rodzić dużą frustrację i niezadowolenie. Kiedy nie możemy powstrzymać się od zjedzenia czegoś co nam nie służy czy przyczynia się do rozwoju otyłości, może to z zewnątrz wyglądać na naszą słabość. Wtedy to wszystko wskazuje na to, że metaforycznie rzecz ujmując jedzenie może nami manipulować. Jeśli wciąż szukamy najlepszego sposobu żywienia dla siebie metodą prób i błędów, gdy potrafimy na co dzień powiedzieć sobie nie, a ugiąć się pod dużym naciskiem rodziny czy przyjaciół, gdy potrafimy wybrać mniejsze zło (zjeść ciastko vs. być cały dzień głodnym), to oznacza, że my mamy kontrolę nad jedzeniem a nie ono nad nami. Nie musimy idealnie sobą zarządzać ani posiadać ogromnej wiedzy o żywieniu, przestrzegać wszelkich zasad zdrowego żywienia, bo wszystko jest dla ludzi, ale w umiarze. Najważniejsze, by dieta była zdrowa dla Ciebie i sprzyjała Twojemu zadowoleniu.

2 thoughts on “Zdrowe odżywianie, diety odchudzające, nadwrażliwości pokarmowe, weganizm, biesiady – Czy jedzenie nami manipuluje?

  1. Ciekawe jest to, że kiedy ludzie się ze sobą spotykają w naszej kulturze, to zazwyczaj na jedzenie. Rzadko kiedy robią coś razem, częściej jedzą wspólnie. Czy to dobrze? Nie wiem, ja sama wolę natomiast spotykać się na jakieś wspólne aktywności 🙂

    1. Tak, to prawda. Jesteśmy tak wychowani, że gdy kogoś gościmy stół musi być nakryty. W ten sposób okazujemy szacunek. Problem zaczyna się w moim odczuciu wtedy, gdy tego jedzenia jest zbyt dużo. No i każde spotkanie to zazwyczaj spotkanie przy jedzeniu czy piciu w jakimś lokalu gastronomicznym. A tak jak piszesz, można spotkać się również po to by wspólnie coś zrobić, np. poćwiczyć. A nawet jak cel spotkania jest inny np. nauka to ostatecznie i tak często kończy się na wspólnym obiedzie czy ciastku 😂 więc jesteśmy uzależnieni od jedzenia nawet, gdy nie chodzi już o zaspokojenie głodu lecz potrzeb społecznych. Pozdrawiam i dziękuję za komentarz 😊

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *